Nie pamiętam którego dnia siatkówka zaczęła się odklejać... :( Znowu ten strach, patrzysz i zaczyna ci się jakby czarna kurtyna przesuwać i zasłaniać widzenie - okropne uczucie.
Wspomnę jeszcze, że wszystko się zaczęło bardzo niestandardowo na przełomie lipca/sierpnia. Nie miałam "typowych" objawów odklejenia siatkówki. Po prostu patrząc prosto, szczególnie na monitor/ekran środkiem oka wszystko się zamazywało. Wtedy w październiku było tak źle, że musiałam czasem patrzeć pod kątem, żeby coś zobaczyć,
Wracając do listopada - chciałam jeszcze przed pójściem do szpitala zrobić spotkanie po urodzinowe z bliskimi znajomymi w pubie. Lokal zamówiłam z radością obmyślając szczegóły spotkania. Ale do spotkania nie doszło... Przynajmniej nie w pubie i nie z taką ilością osób jak planowałam :)
W piątek, 28 października już naprawdę niewiele (3/4 oka zasłonięte czarną kurtyną -od strony nosa do prawej strony) widziałam. Przeraziłam się tak bardzo, że zaczęłam dzwonić do szpitala. Rozdygotana rozmawiałam dopiero po ok 1,5h z ordynatorem (a to go nie było, a to miał jakieś spotkanie - wiadomo, jak to ordynator :)). Dzięki narzeczonemu, który przysłuchiwał się naszej rozmowie, jakoś doszliśmy do porozumienia, że nic się nie stanie jeśli zabieg(operacja?) odbędzie się w wyznaczonym terminie. Głos mi drżał, gula rosła w gardle, nie potrafiłam czasem wykrztusić słowa, tak się bałam złego. Potrzebowałam tylko potwierdzenia, że nawet jak siatkówka całkiem się odklei, to on ją z powrotem przyklei i wszystko się dobrze skończy, znaczy będę widzieć jak przed operacją. W rzeczywistości to wyglądało, jakby rozhisteryzowana baba chciała wymusić natychmiastowy przyjazd na salę operacyjną ;)
Między jednym a drugim dzwonieniem i czekaniem na rozmowę z Bolkiem, szukałam informacji gdzie można zrobić zabieg prywatnie, za jaką kwotę i jaki jest termin. Tak, desperacko szukałam ratunku. Dla mnie to byłby prawie koniec świata tracąc wzrok w jednym, sprawniejszym oku.
Po rozmowie z ordynatorem (Bolek, jakoś tak źle mi się kojarzy ;)) byłam już spokojniejsza :) Nawet umówiłam się z kilkorgiem najbliższych w domu (coby nie było gość z zagranicy przyjechał, nie wybaczylibyśmy sobie nie widząc się choć przez chwilę) - by nie narażać siatkówki na dalsze odwarstwianie.
Po godzinie/1,5h oddzwonił do mnie szpital z informacją, że mam się stawić do 17:00 w niedzielę w izbie przyjęć. Radość i strach się wymieszały - śmiałam się i płakałam równocześnie (tak jestem zbyt emocjonalna :)) i nie, nie czułam, że wymusiłam wcześniejsze pójście do szpitala. To było 5 dni, 5 długich dni czekania na ustalony termin. Dla mnie stanowczo za długo, a dla mojej siatkówki zapewne też.
Odkąd już wiedziałam, że mam mieć robioną witrektomię, zaczęłam szukać po internecie. Dużo nie znalazłam, dużo nie rozumiałam. Do dziś pamiętam strach przed przeczytanym zdaniem: "witrektomia - zabieg ostatniej szansy". I jak to ja, kobieta zaczęłam sobie dopisywać część drugą do tego zdania: "ostatniej? znaczy jeśli coś pójdzie nie tak to oślepnę ?, już nic nie będzie się dało zrobić ?, będę kaleką do końca życia ?, nigdy nie spełnię swojego marzenia, nie będę mogła prowadzić samochodu ?, będę ułomna do końca życia ? i jak ja sobie poradzę? A czekanie nie ułatwiało, by oderwać się od tych myśli.
W tym trudnym czasie oczekiwania wspierali mnie przyjaciele i rodzina, chociaż fejbooczkowe znajomości też dodawały otuchy :D Miałam żal do ludzi z pracy, że nikt nie zadzwonił jak się czuję czy wszystko ok. Żeby nie być niesprawiedliwą to muszę napisać, że dzwonili i pytali, ale przy okazji - jak potrzebowali informacji służbowej. Później mi przeszło :) Nikogo już nie obwiniałam, nie miałam za złe :) Każdy ma swoje życie. Ja czekająca, stojąca w miejscu. Oni w biegu, zapracowani, nie mający czasu.
Siedziałam na l4 i nie mogłam nic robić - ani czytać, ani oglądać tv, ani sprzątać...( oczy się męczyły, lewe słabe, a prawe z powiększoną źrenicą przez ciągłe kropienie atropiną, brak ruchu to brak odwarstwień).Ale ileż można siedzieć/leżeć/spać. Zawsze byłam ruchliwą osobą, leniuchem też, ale bez przesady. Uratowały mnie audiobooki! Kapitan Kloss i Porucznik Borewicz :D Nigdy się nie nudzą i nie zostawiają złych wspomnień - głos św. pamięci Stanisława Mikulskiego i Bronisława Cieślaka, mają w swoich głosach pamięć lat młodości, gdy się oglądało w TV, ich przygody...i co najważniejsze tylko się słucha :)
piątek, 20 stycznia 2017
czwartek, 19 stycznia 2017
Z moim widzeniem w prawym oku źle się zaczęło dziać na przełomie lipca i sierpnia. Zrzuciłam to na karb niedospania, prażącego słońca, zbyt dużej ilości kawy, alkoholu i papierosów.
We wrześniu, jak co roku mnóstwo pracy w pracy, prywatnie też w środku remontu mieszkania, więc wizytę u okulistki odłożyłam na październik, kiedy to miałam wziąć urlop na sprzątanie mieszkania.
13 października wybrałam się po pracy do przychodni, niestety nie zadzwoniłam żeby się upewnić, że okulistka przyjmuje i zrobiłam sobie spacerek ;) Kazano jednak przyjść na drugi dzień na 10:00 :)
Rano bez śniadania, na lekkim kacu (już na urlopie) siedzę i czekam na swoją kolej. Miła Pani doktor pyta co się dzieje, kropi oczy do badania. Po 20 min. ponownie wchodzę do gabinetu, siadam przy hmmmm... maszynie do badania dna oka, żartujemy i próbujemy zgadywać co też tym razem mogło się stać... :)
Niestety, oglądając je zza szkła powiększającego, ja posłusznie patrzę a to w lewo a to w prawo, a to w dolny prawy róg itd. doktórka nie ma dobrych wieści - zauważa dwie dziurki i rozdarcie siatkówki :(
Odesłała mnie w trybie natychmiastowym do szpitala na laserowanie. Laserowanie średnio przyjemne, szczególnie jak laser "najedzie" na zdrową część siatkówki. Wyszłam stamtąd osłabiona i zmęczona (emocje wzięły górę - siatkówka to nie przelewki jak dla mnie). Wypisanie recepty na atropinę. Słaba strasznie, nie jestem w stanie iść od razu do apteki. Po godzinie wyruszam - okazuje się, że recepta jest źle opisana przez młodą lekarkę - powrót do szpitala, czekanie na przepisanie recepty. 3 krople 3 razy dziennie, tak zaleciła "młoda". Kolejna wizyta na dzień następny na 9:00.
Stawiłam się punktualnie, jak nigdy :) Jest już moja doktórka :)
"Młoda" uczy się na mnie laserowania - moja patrzy w które miejsca skierować laser,młoda ich szuka i laseruje. Doktórka zwiększa moc lasera (boli już naprawdę bardzo - pocieszenie od doktórki: "rzadko używam tak dużej mocy" - kolejne "moje szczęście" :)). Wracam do domu, wolno bardzo wolno, słońce świeci, a to jeszcze bardziej utrudnia (dobrze, że drogę znam na pamięć:)). Obiecuję, że będę leżeć, nic nie robić, oszczędzać się i wrócić w poniedziałek do ostatniego laserowania.
Poniedziałek rano. Czekam już na wizytę, gdy nagle wlatuje recepcjonistka szpitalna z awanturą, że muszę mieć skierowanie, bo jeśli go nie będzie to nie zostanę przyjęta :/ Ze łzami w oczach pokonuję ileś tam metrów do przychodni, modląc się żeby tylko była doktórka... Oczywiście z moim szczęściem nie ma doktórki a przychodnia "zawalona" ludźmi. Przyszła w miarę szybko, ja w desperacji "wepchałam się" jako pierwsza - zostawiłam otwarte drzwi,tak na rozgrzeszenie, żeby ludzie słyszeli że to pilne i zajmie naprawdę chwilę... Ledwo dostałam to cholerne skierowanie dzwoni moja okulistka z pytaniem gdzie jestem? :) Ufff... Nic się nie dzieje - szczęśliwa wracam na laserowanie.
21 października stawiam się do kontroli :) Pomyliłam dni, ale mnie przyjęła (miałam być w poniedziałek) :) Najpierw zapytałam o atropinę czy muszę jej tak dużo kropić, bo wystąpiły u mnie działania niepożądane: senność (taka mega, nic bym innego nie robiła tylko spała, dodatkowo sen kamienny, a mam raczej płytki) i swędzenie skóry.Jak się dowiedziała ile tego mi zaleciła "młoda",to złapała się za głowę ;) Jedna kropla trzy razy dziennie.
Siatkówka w tak złym stanie, że musi się poradzić ordynatora czy jest sens opasania (laserowanie pomogło tylko na dwie dziurki). Czułam, że jest źle. Ale jeszcze miałam nadzieję... Ordynator, postawny chłop swoją drogą ;) nawet długo nie badał...co źle wróżyło...ja spięta siedzę słuchając, że oni tutaj nie poradzą i Rybnik najlepiej... Jestem zbyt uczuciowa, jak to usłyszałam to w ryk (taka beksa ze mnie czy ze szczęścia czy ze smutku, to płaczę). Takim najgorszym wtedy momentem było gdy ordynator położył mi rękę na ramieniu i powiedział coś w stylu "trzymaj się dziecko". Gula w gardle i łzy popłynęły już strugą :( Uspokoiwszy się trochę, okulistka zaprosiła na dalsze oglądanie i rozmowę. Tam mi powiedziała, że mam się zgłosić na 11:00 w rybnickim szpitalu, na 11 piętrze u ordynatora Bolka. Muszę mieć niestety zrobioną witrektomię. Zapytałam jeszcze czy będę widzieć, odpowiedzieli, że wszystko w rękach Bolka...I znowu miałam się oszczędzać.Czekało mnie jednak spotkanie rodzinne i przygotowania, więc oszczędzanie było średnie, jednak dobre dla mnie; nie pozwalałam sobie, bo nie miałam czasu na złe, najgorsze myśli :) Weekend był piękny, ciepły. Serdeczny, pełen gwaru i spokoju, spotkanie rodzinne, spacer po parku. Chciałam go spędzić tak jakby nic się nie działo, tak jak powinniśmy spędzać czas,nie myśląc co dalej z moim okiem, czy będzie ono sprawne czy też nie.
24 października pojechaliśmy, już spakowana że tam zostanę. Przyjęto mnie, ale nie do szpitala a do przychodni przyszpitalnej. Znowu mi oglądano oko, ustalono termin na 2 listopada i odesłano do domu.
We wrześniu, jak co roku mnóstwo pracy w pracy, prywatnie też w środku remontu mieszkania, więc wizytę u okulistki odłożyłam na październik, kiedy to miałam wziąć urlop na sprzątanie mieszkania.
13 października wybrałam się po pracy do przychodni, niestety nie zadzwoniłam żeby się upewnić, że okulistka przyjmuje i zrobiłam sobie spacerek ;) Kazano jednak przyjść na drugi dzień na 10:00 :)
Rano bez śniadania, na lekkim kacu (już na urlopie) siedzę i czekam na swoją kolej. Miła Pani doktor pyta co się dzieje, kropi oczy do badania. Po 20 min. ponownie wchodzę do gabinetu, siadam przy hmmmm... maszynie do badania dna oka, żartujemy i próbujemy zgadywać co też tym razem mogło się stać... :)
Niestety, oglądając je zza szkła powiększającego, ja posłusznie patrzę a to w lewo a to w prawo, a to w dolny prawy róg itd. doktórka nie ma dobrych wieści - zauważa dwie dziurki i rozdarcie siatkówki :(
Odesłała mnie w trybie natychmiastowym do szpitala na laserowanie. Laserowanie średnio przyjemne, szczególnie jak laser "najedzie" na zdrową część siatkówki. Wyszłam stamtąd osłabiona i zmęczona (emocje wzięły górę - siatkówka to nie przelewki jak dla mnie). Wypisanie recepty na atropinę. Słaba strasznie, nie jestem w stanie iść od razu do apteki. Po godzinie wyruszam - okazuje się, że recepta jest źle opisana przez młodą lekarkę - powrót do szpitala, czekanie na przepisanie recepty. 3 krople 3 razy dziennie, tak zaleciła "młoda". Kolejna wizyta na dzień następny na 9:00.
Stawiłam się punktualnie, jak nigdy :) Jest już moja doktórka :)
"Młoda" uczy się na mnie laserowania - moja patrzy w które miejsca skierować laser,młoda ich szuka i laseruje. Doktórka zwiększa moc lasera (boli już naprawdę bardzo - pocieszenie od doktórki: "rzadko używam tak dużej mocy" - kolejne "moje szczęście" :)). Wracam do domu, wolno bardzo wolno, słońce świeci, a to jeszcze bardziej utrudnia (dobrze, że drogę znam na pamięć:)). Obiecuję, że będę leżeć, nic nie robić, oszczędzać się i wrócić w poniedziałek do ostatniego laserowania.
Poniedziałek rano. Czekam już na wizytę, gdy nagle wlatuje recepcjonistka szpitalna z awanturą, że muszę mieć skierowanie, bo jeśli go nie będzie to nie zostanę przyjęta :/ Ze łzami w oczach pokonuję ileś tam metrów do przychodni, modląc się żeby tylko była doktórka... Oczywiście z moim szczęściem nie ma doktórki a przychodnia "zawalona" ludźmi. Przyszła w miarę szybko, ja w desperacji "wepchałam się" jako pierwsza - zostawiłam otwarte drzwi,tak na rozgrzeszenie, żeby ludzie słyszeli że to pilne i zajmie naprawdę chwilę... Ledwo dostałam to cholerne skierowanie dzwoni moja okulistka z pytaniem gdzie jestem? :) Ufff... Nic się nie dzieje - szczęśliwa wracam na laserowanie.
21 października stawiam się do kontroli :) Pomyliłam dni, ale mnie przyjęła (miałam być w poniedziałek) :) Najpierw zapytałam o atropinę czy muszę jej tak dużo kropić, bo wystąpiły u mnie działania niepożądane: senność (taka mega, nic bym innego nie robiła tylko spała, dodatkowo sen kamienny, a mam raczej płytki) i swędzenie skóry.Jak się dowiedziała ile tego mi zaleciła "młoda",to złapała się za głowę ;) Jedna kropla trzy razy dziennie.
Siatkówka w tak złym stanie, że musi się poradzić ordynatora czy jest sens opasania (laserowanie pomogło tylko na dwie dziurki). Czułam, że jest źle. Ale jeszcze miałam nadzieję... Ordynator, postawny chłop swoją drogą ;) nawet długo nie badał...co źle wróżyło...ja spięta siedzę słuchając, że oni tutaj nie poradzą i Rybnik najlepiej... Jestem zbyt uczuciowa, jak to usłyszałam to w ryk (taka beksa ze mnie czy ze szczęścia czy ze smutku, to płaczę). Takim najgorszym wtedy momentem było gdy ordynator położył mi rękę na ramieniu i powiedział coś w stylu "trzymaj się dziecko". Gula w gardle i łzy popłynęły już strugą :( Uspokoiwszy się trochę, okulistka zaprosiła na dalsze oglądanie i rozmowę. Tam mi powiedziała, że mam się zgłosić na 11:00 w rybnickim szpitalu, na 11 piętrze u ordynatora Bolka. Muszę mieć niestety zrobioną witrektomię. Zapytałam jeszcze czy będę widzieć, odpowiedzieli, że wszystko w rękach Bolka...I znowu miałam się oszczędzać.Czekało mnie jednak spotkanie rodzinne i przygotowania, więc oszczędzanie było średnie, jednak dobre dla mnie; nie pozwalałam sobie, bo nie miałam czasu na złe, najgorsze myśli :) Weekend był piękny, ciepły. Serdeczny, pełen gwaru i spokoju, spotkanie rodzinne, spacer po parku. Chciałam go spędzić tak jakby nic się nie działo, tak jak powinniśmy spędzać czas,nie myśląc co dalej z moim okiem, czy będzie ono sprawne czy też nie.
24 października pojechaliśmy, już spakowana że tam zostanę. Przyjęto mnie, ale nie do szpitala a do przychodni przyszpitalnej. Znowu mi oglądano oko, ustalono termin na 2 listopada i odesłano do domu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)